Mulaci o niebieskich oczach


Potomkowie uczestników kampanii napoleońskiej na Santo Domingo żyją nadal w kilku wioskach interioru wyspy. Nie utrzymują kontaktów z ojczyzną. Także większość mieszkańców Polski nigdy nie słyszała o odległych skupiskach diaspory – co najmniej do 2010 roku, kiedy to Haiti nawiedziło trzęsienie ziemi.

 

Według szacunków historyków we wrześniu 1802 i w marcu 1803 roku na Perłę Antyli, jak nazywano Santo Domingo, dotarło 5280 polskich legionistów. 75 proc. poniosło śmierć na miejscu, z czego ponad połowa zmarła na choroby tropikalne. Kilkuset przedostało się do Ameryki Północnej i Środkowej lub wróciło do Starego Świata. Na Haiti pozostało ostatecznie 250–400 dawnych legionistów.

Legenda głosi, że les Polonais, poruszeni losem powstańców, masowo dezerterowali z wojska francuskiego i przechodzili na służbę Czarnego Napoleona, jak nazywano pierwszego cesarza Haiti Jeana Jacques’a Dessalinesa (o miano Czarnego Napoleona rywalizuje on w miejscowej historiografii z innym przywódcą powstania – Toussainta’em Louverturem). Liczbę owych dezerterów historyk i latynoamerykanista Tadeusz Łepkowski oszacował na 120–150 osób.

Polacy nawiązali życzliwe relacje z Haitańczykami. Brali za żony miejscowe kobiety, zakładali rodziny. Kolor skóry kolejnych pokoleń stawał się coraz ciemniejszy. Zajmowali się uprawą ziemi oraz służbą w oddziałach armii haitańskiej, m.in. pilnowali jeńców francuskich. Jak pisał pionier haitańskiej historiografii Thomas Madiou w L'Histoire d' Haïti, Dessalines wydał rozkazy, by nie zabijać żadnego z Polaków, którzy służyli pod francuskim dowództwem. Przeciwnie, nakazał urzędnikom nadać im haitańskie obywatelstwo. Boisrond Tonnerre, krwiożerczy sekretarz i ideolog Dessalinesa, dodał do tego, że są oni odważnymi ludźmi, których despotyzm uzbroił przeciwko wolności, lecz że w swym własnym kraju długo walczyli z tyranią. Polacy, na co zwraca uwagę Madiou, zyskali status, o którym nie mieli co marzyć obywatele Cesarstwa Francuskiego. W konstytucji z 1805 roku, odmawiającej wszystkim białym prawa do jakiejkolwiek własności, wyjątek uczyniono dla białych kobiet, ich dzieci oraz dla les Allemands et Polonais naturalisés par le gouvernement, czyli dla Niemców (żyjących w osadach założonych przed rewolucją haitańską) oraz dla Polaków (byłych legionistów), którzy zostaną naturalizowani przez rząd.

Polone Nwa (czarni Polacy), jak skrzętnie wyliczył antropolog Leszek Kolankiewicz, osiedlili się w kilku wsiach: w Port-Salut (Pòsali), Petite-Rivière de Saint-Jean du Sud (Tirivyè de Sen Jan Disid), Fond-des-Blancs (Fondeblan) i La Balène (Labalèn) w departamencie południowym oraz w Cazale (Kazal) w departamencie zachodnim. Dzieje legionistów polskich na Haiti potwierdzają, że mimo różnicy w kolorze skóry szybka i skuteczna akulturacja (lub, jak kto woli, wynarodowienie) jest możliwa.

Potomkowie Polaków, Mulaci o niebieskich oczach i ciemnoblond włosach, wciąż żyją na Haiti, nie utrzymując kontaktów z ojczyzną. Także większość mieszkańców Polski mało o nich wie. Pamięć o udziale legionistów w interwencji napoleońskiej na Antylach jest kultywowana przez cztery nieliczne grupy społeczno-zawodowe: historyków, literatów, reportażystów i działaczy tzw. trzeciego sektora (organizacji pozarządowych i polonijnych). Spojrzenie na dzieje haitańskich polonusów w grupach tych różni się jednak.

Perspektywa historyków: rozliczenie z kolonializmem

François-Dominique Toussaint
Louverture, jeden z przywódców
rewolucji haitańskiej i inicjator
pierwszej konstytucji Haiti. Fot. Library of Congress François-Dominique Toussaint Louverture, jeden z przywódców rewolucji haitańskiej i inicjator pierwszej konstytucji Haiti.
Fot. Library of Congress

Tematyka kampanii z udziałem Polaków na Santo Domingo nie intryguje współczesnych historyków, pojawia się zaledwie na marginesie studiów o czasach napoleońskich, przeznaczonych zwykle dla grona pasjonatów epoki. Nieliczne prace o tym zagadnieniu powstawały za to w określonych kontekstach kulturowych. Pokazywały nie tylko bieżący stan badań, ale i wyobraźnię społeczną oraz polityczną historiografów. Widać to doskonale w dwóch najpełniejszych monografiach poświęconych walkom na Antylach: Polakach na San Domingo 1802–1809 Adama Mieczysława Skałkowskiego oraz Polakach na Antylach i Morzu Karaibskim Jana Pachońskiego.

Skałkowski urodził się w 1877 roku we Lwowie. Był profesorem Wydziału Humanistycznego Uniwersytetu Poznańskiego. Działał w Związku Młodzieży Polskiej i Lidze Narodowej. Polacy na San Domingo 1802–1809 ukazali się w 1921 roku. W książce widać charakterystyczną dla większości intelektualistów z początków Drugiej RP wizję świata trwale podzielonego na metropolie i kolonie. Skałkowski bagatelizuje znaczenie rewolucji haitańskiej, a o Polakach, którzy osiedlili się na egzotycznej wyspie, prawie nie wspomina.

Odmienną perspektywę zawiera książka młodszego o pokolenie Pachońskiego. Specjalizował się on w historii wojskowości XVII–XIX wieku, którą wykładał na Uniwersytecie Jagiellońskim. Wydani w 1979 roku Polacy na Antylach i Morzu Karaibskim stanowią zwięzłą pracę, w której autor akcentuje kolonialną politykę Francji, zmagania polityczno-militarne na Karaibach. Także jego interpretacja podążała jednak z historiozoficznym duchem czasu. W momencie powstania książki w różnych częściach globu nasilały się wojny narodowowyzwoleńcze. Trzeci świat był poligonem zmagań zimnowojennych. Walka mieszkańców Santo Domingo na początku XIX wieku miała zwiastować – co da się wyczytać między wierszami tekstu Pachońskiego – erozję systemu kolonialnego. Należy przy tym podkreślić, że punkt widzenia Pachońskiego nie oznaczał powielenia przez niego klisz historiografii marksistowskiej. Odzwierciedlał po prostu swoistą wrażliwość na dylematy trzecioświatowe, obecną u wielu ówczesnych badaczy dziejów.

W pracy Skałkowskiego brakuje pogłębionej refleksji o wpływie kampanii na losy Polaków, którzy zostali na Santo Domingo. Pachoński poświęca im raptem kilkanaście stron. Obaj historycy skupili się na odtworzeniu przebiegu walk, biografistyce oraz na osadzeniu zdarzeń w kontekście geopolitycznym. Ten dyskurs był przy tym obarczony brzemieniem kolonialnym: jego akceptacją (Skałkowski) bądź negacją (Pachoński). Społeczna pamięć o haitańskich polonusach, ich postawach społecznych czy poziomie identyfikacji narodowej niespecjalnie interesowała znawców epoki napoleońskiej.

Perspektywa literatów: wysłani na pastwę zabójczej febry

Jak Jabłonowski zabiegł, aż kędy pieprz rośnie/ Gdzie się cukier wytapia i gdzie w wiecznej wiośnie/ Pachnące kwitną lasy; z legiją Dunaju/ Tam wódz Murzyny gromi, a wzdycha do kraju – pisał w Panu Tadeuszu Adam Mickiewicz. Wieszcz nawiązał w ten sposób do postaci Władysława Franciszka Jabłonowskiego, uczestnika powstania kościuszkowskiego, generała brygady w Legionach Dąbrowskiego, który zmarł na żółtą febrę na Santo Domingo. W tym opisie, który powstał trzy dekady po tragicznych wydarzeniach na wyspie, brakuje heroizacji uczestnika wojen napoleońskich. Mickiewicz ocenia decyzję Bonapartego o delegowaniu Polaków za Atlantyk ze zdroworozsądkowym dystansem. Wie, że wyprawa na Antyle kosztowała życie blisko 4 tys. legionistów i w żaden sposób nie przybliżyła restytucji Polski na mapach Europy.

Karta tytułowa haitańskiej konstytucji. Fot. Östereichische Nationalbibliothek Karta tytułowa haitańskiej konstytucji.
Fot. Östereichische Nationalbibliothek

W podobnym tonie o udziale Polaków w kampanii na rubieżach świata pisali inni literaci. Akcentowano absurdalność idei tłumienia powstania niewolników przez żołnierzy ufających, że w ten sposób przyczynią się do odzyskania niepodległości przez ojczyznę. Och, wyspo, wyspo! Ziemskim zdałaś nam się rajem [...]. Ale wprędce przyjdzie straszne ocknienie, wspominał w Popiołach Stefana Żeromskiego jeden z uczestników kampanii na Antylach. Symptomatyczne, że stałym toposem literackim utworów osadzonych na Santo Domingo stały się opisy chorób tropikalnych, oceny kondycji zdrowotnej legionistów, jak to określił w Pamiętnikach Kajetan Koźmian – wysłanych na pastwę zabójczej febry.

Prawdopodobnie najbardziej przejmującą charakterystykę wpływu chorób na przebieg kampanii na Antylach zawarto w Popiołach. Na początku XX wieku Żeromski pisał: Żołnierz czuł w marszu jakoby cios od kuli. Nieraz przysięgały się stare wiarusy, że ich kula przebiła, gdy naokół było cicho, a nieprzyjaciela nigdzie. Zaraz następowało wielkie osłabienie, dochodzące aż do omdleń. Ręce i nogi przeszywał ból, jakby były połamane. Trzęsące zimno. [...] Wnet skóra żółknie, a białka oczu staną się jak szafran. [...] Nogi zimne jak marmur, oczy ze szkła. Pot zimny, czarne womity, gangrena rąk i nóg — i wreszcie już upragniona śmierć.

To tylko wybrane passusy z Popiołów. Czytelnik większości powieści z początku XX wieku znajdzie w nich co najmniej tyle samo paramedycznych diagnoz, ile doniesień z linii frontu. Tak skonstruowana narracja unaocznia lęki przed nieznanym światem pozaeuropejskim, obawy towarzyszące odkrywaniu ostatnich białych plam na mapie globu na początku XX wieku.

Demonizacja chorób miała zapewne sprzyjać budowaniu napięcia w powieści. Jej skutkiem ubocznym okazało się jednak podtrzymanie iście Conradowskiej wizji Haiti – wyspy przynoszącej przede wszystkim cierpienie i śmierć, zamieszkanej przez dzikusów, groźne zwierzęta i mikroby. To utrudniało ocenę wyborów życiowych legionistów, którzy osiedli na Santo Domingo. Wkład pisarzy w podtrzymanie pamięci społecznej o Polakach z Haiti jest zatem dyskusyjny. Nie można go jednak bagatelizować z powodu relatywnie dużej popularność beletrystyki i jej ekranizacji (np. adaptacja Popiołów Andrzeja Wajdy z 1965 roku z przejmującymi scenami egzekucji Haitańczyków).

Perspektywa reportażystów: zaginione białe plemiona

Kościół pod wezwaniem
św. Jana Chrzciciela
w La-Vallée-de-Jacmel,
jednej z wiosek
zamieszkanych przez
potomków Polaków. Fot. Carolusjb Kościół pod wezwaniem św. Jana Chrzciciela w La-Vallée-de-Jacmel, jednej z wiosek zamieszkanych przez potomków Polaków.
Fot. Carolusjb

Dzieje polonijnej diaspory stanowią wdzięczny temat dla reportażystów. Książki i artykuły prezentujące losy potomków Polaków żyjących na peryferiach globalnej wioski od czasów międzywojnia są publikowane regularnie. Oddziaływanie literatury non-fiction na wyobraźnię czytelników wydaje się co najmniej tak silne jak dzieł fiction. Oferują one przy tym możliwość o wiele bardziej wiarygodnej oceny funkcjonowania środowisk polonijnych, dają wgląd w życie codzienne.

Dzięki reportażom o losach Polaków na Haiti – co warte podkreślenia, pisanych nie tylko przez polskich twórców – dowiadujemy się, że do miana głównego ośrodka polonijnego na wyspie pretenduje miejscowość Cazale. Oszacowanie liczebności polonusów w kilkutysięcznej wsi jest trudne. Prawdopodobnie polskie korzenie posiada kilkadziesiąt żyjących tam rodzin.

Pierwotna nazwa wsi brzmiała Canton de Plateaux (Róg Płaskowyżów), ale miała zostać zmieniona przez Polaków na cześć jednego z pierwszych osadników, nazwiskiem Zal (Kay Zal oznacza domostwo Zala). Obecnie ta etymologia jest jednak coraz częściej kwestionowana. Wieś nazywana bywa też Lapologne, a jej mieszkańcy – moun wouj, czyli „czerwonoskórymi”.

Cazale leży w górskim, niedostępnym rejonie, ponad 20 km w prostej linii od północnych przedmieść Port-au-Prince, stolicy kraju. Dojazd do wioski nie jest łatwy – narzekał na niego m.in. znany dziennikarz i podróżnik Olgierd Budrewicz w pracy Romans Morza Karaibskiego. Trzeba się poruszać wzdłuż wybrzeża wyspy, a za miejscowością Cabernet odbić w kierunku północno-wschodnim szosą Caberet-La Chapelle. Ostatni odcinek pokonuje się drogami szutrowymi. Trasa z centrum Port-au-Prince do Cazale może zająć kilka godzin.

Wieś jest położona na wzgórzu. Tworzy ją kilkadziesiąt domostw – zarówno murowanych (w kilku reportażach porównywano je przesadnie do pałacyków w stylu dworków mickiewiczowskich), jak i konstrukcji z plecionej słomy, obłożonych błotem i liśćmi bananowca, nazywanych cailles-pailles. Większość gospodarstw znajduje się wzdłuż drogi Caberet−Cazale oraz rzeczki płynącej południkowo przez wieś.

W miejscowości znajduje się kilka świątyń, w tym rzymskokatolicki kościół pod wezwaniem Michała Archanioła. Uległ on częściowemu zawaleniu w połowie lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Przechowywano w nim dwa przedmioty z epoki napoleońskie: brzuchaty instrument muzyczny, jak odnotował włoski reportażysta Riccardo Orizio w pracy o wymownym tytule Zaginione białe plemiona (w polskim przekładzie ukazała się w 2000 roku), podobny do basu, który już dawno stracił swoją politurę i na którym przy wielkich okazjach grają oni [mieszkańcy Cazale] niczym na organach, oraz obraz przedstawiający Matkę Boską z Dzieciątkiem przypominający Czarną Madonnę z Częstochowy (dodać można, że Matka Boska Częstochowska w haitańskiej kosmologii duchowej uchodzi za wcielenie bogini Vodou Ezili Dantò oraz jej bardziej mściwego przedstawienia Ezili Zye-Wouj).

Według reportażystów na Haiti nie zachowały się żadne stare dokumenty, zdjęcia czy pamiątki, dotyczące historii polskiej społeczności. To lekka przesada – świadectwa może i przetrwały, ale z pewnością utraciły siłę tożsamościotwórczą. Nie są już nośnikami pamięci budzącymi nostalgię, ale artefaktami o funkcji czysto użytkowej.

Na wyspie coraz trudniej znaleźć osoby o polsko brzmiących nazwiskach. Jan Zakrzewski, autor Kolumbowego świata (1987), podróżując po Haiti i wertując lokalne książki telefoniczne, wyłowił kilka: Bisereki, Dodeski, Dutkiewicz, Lowinski, Łaboda, Łubański, Łubin, Naraz, Roziński, Tadal, Geromsky. W XXI wieku antropolodzy zauważyli za to ciekawą praktykę dodawania dzieciom z Cazale imion z polsko brzmiącą końcówką „-ski”: Belnoski Benoît lub Woolchenski Agamisto. Skala tego zjawiska jest jednak niewielka.

Polacy z Cazale od pokoleń nie mówią po polsku, posługują się kreolskim haitańskim. Czasem wtrącają powiedzenia świadczące o przywiązaniu do polskości, np. Lá-bas en Pologne (Tam w Polsce), M-ap Fe Krakow (robię jak w Krakowie, czyli bardzo porządnie), Chajé kou Lapologn (szarżować jak Polska, czyli działać skutecznie). Lista tych powiedzeń powielana jest w kilku reportażach – może to rodzić przypuszczenie, że frazy te, wyliczone po raz pierwszy w skromnej pracy Présence polonaise en Haïti przez księży Lauroreʾa St Juste’a i Enela Clérismé (1983), bezwiednie powtarzano w kolejnych publikacjach. Weryfikacja obecnej popularności zapożyczeń i nawiązań do polskiej leksyki jest niemożliwa bez przeprowadzenia pogłębionych, prowadzonych cyklicznie badań terenowych, dotychczas niezrealizowanych, zapewne z powodu wysokich kosztów i niestabilności politycznej współczesnego Haiti.

Część mieszkańców Cazale to Mulaci. Wielu nazywa siebie Polakami. Reportażyści, stawiając pytania o identyfikację narodowościową, mają tendencję do absolutyzowania zasłyszanych deklaracji. Dla potomków napoleońskich legionistów polskość ma znaczenie raczej abstrakcyjne, poziom utożsamienia z kulturą polską uznać należy za znikomy.

Zniszczenia w Jacmel po trzęsieniu ziemi w 2010 roku. Fot. Jeremy Lock Zniszczenia w Jacmel po trzęsieniu ziemi w 2010 roku.
Fot. Jeremy Lock

 

Biali Murzyni

Papa Doc (właśc. François Duvalier), sprawujący dyktatorskie rządy na Haiti w latach 1957–1971, miał nazywać potomków Polaków nègres blancs (białymi Murzynami). Dla Duvaliera polonusi stali się użyteczną figurą retoryczną w opisie społeczeństwa haitańskiego, jednym z symboli filoafrykańskiego i antyeuropejskiego nacjonalizmu, ideologii ksenofobicznej, wymierzonej w mulacką, zapatrzoną we Francję, elitę. Syn Papy Doca Jean-Claude Duvalier, kolejny w dwudziestowiecznych dziejach wyspy krwawy tyran, przypomniał sobie o znaczeniu potomków legionistów w 1983 roku. Do Cazale przybyli wówczas urzędnicy. Nakazali kilkudziesięciu mieszkańcom wioski – wybrano osoby o możliwie najjaśniejszej skórze – ubrać się w stroje polskie lub inne, ale możliwie najbardziej eleganckie. Zawieziono ich na lotnisko w Port-au-Prince, gdzie uczestniczyli w powitaniu Jana Pawła II. Papież stwierdził wówczas: Potomkowie [legionistów, którzy przybyli na Santo Domingo] niewątpliwie przyczynili się do rozwoju tego kraju. Zachowali i pielęgnowali tradycje katolickie. Między innymi wznieśli wiele kapliczek Matki Boskiej Częstochowskiej.

Krótkie spotkanie z Janem Pawłem II mogło się stać cezurą dla dziejów Polonii na Antylach. Ludzi ci otrzymali bowiem możliwość, aby odnowić relacje z ojczyzną przodków, nawiązać współpracę z polskimi dyplomatami, zainicjować programy współpracy. Tak się jednak nie stało. Zadecydował o tym splot różnego rodzaju czynników. W Polsce i na Haiti władzę sprawowali dyktatorzy. W optyce Jaruzelskiego i Duvaliera przyszłość haitańskiej diaspory polonijnej była bez znaczenia.

Funkcjonowanie potomków legionistów na przełomie XX i XXI wieku, w czasach degrengolady ekonomicznej kraju, dobrze przybliżają prace antropologa Sebastiana Rypsona, zwłaszcza Being Poloné in Haiti. Origins, Survivals, Development, and Narrative. Production of the Polish Presence in Haiti (2008). Stwierdził on: Większość osób przyznających się do polskiego pochodzenia czyni to z wielkim przekonaniem, ale bardzo niewielką dozą sentymentu. W codziennych zmaganiach, by związać koniec z końcem, większość Haitańczyków nie ma czasu, możliwości ani energii, by dochodzić historii swoich przodków. Polskie pochodzenie nabiera dla nich znaczenia jedynie w określonych sytuacjach, na przykład kiedy w Cazale pojawiają się goście z Polski. A tacy pojawiali się sporadycznie.

Perspektywa trzeciego sektora: imperatyw pomocy

Przełomem w budowaniu relacji polsko-haitańskich stał się rok 2010. Haiti nawiedziło wówczas trzęsienie ziemi, wkrótce potem wybuchła epidemia cholery. Polskie władze zdecydowały się wysłać za Atlantyk wyspecjalizowanych ratowników. W prasie opublikowano wtedy wiele artykułów tłumaczących, dlaczego Haitańczycy nie mogą sami zaradzić kryzysowi. Nadwiślańscy dziennikarze często nawiązywali w swoich tekstach do dziejów kooperacji polsko-haitańskiej, sięgającej XIX wieku. Popularyzacja tematyki polonijnej doprowadziła m.in. do kilku inicjatyw pozarządowych (przykładowo w 2010 roku założono Fundację Polska-Haiti).

Działalność tzw. trzeciego sektora oraz hojność prywatnych darczyńców pozwoliła na rozwinięcie pomocy charytatywnej i rozwojowej. Odnowiono kilkadziesiąt domów w wioskach zamieszkanych przez polonusów. W Jacmel wzniesiono szkołę, której patronem stał się Jan Paweł II. Z kolei szkole w Fond Des Blancs dostarczono nowy generator. Przesyłano książki, pomoce naukowe. W Petite Goave wykopano studnię. Dzieciom i studentom przyznawano stypendia. W Polsce tematyka haitańska zyskała większą popularność, organizowano spotkania, wykłady. W Warszawie na Krakowskim Przedmieściu stanęła plenerowa wystawa ze zdjęciami dokumentującymi życie codzienne Mulatów z Cazale.

Być może gdyby Haiti nie nawiedziło trzęsienie ziemi, pamięć o potomkach uczestników kampanii napoleońskiej w Polsce zanikłaby zupełnie. Obecnie kraj ten kojarzy się Polakom, podobnie jak dziewiętnasto- i dwudziestowiecznym literatom, z cierpieniem, tragedią i śmiercią. Romantyczną melancholię zastąpił jednak imperatyw pomagania. W tym zaangażowaniu chwilami widać postkolonialny paternalizm. Mimo to ogólna wiedza o istnieniu skupisk polonijnych na Antylach w polskim społeczeństwie w XXI wieku ewidentnie się zwiększyła.

 

Autor: Błażej Popławski, doktor historii, socjolog, komentator przemian politycznych globalnego Południa, recenzent literatur orientalnych

 

 

Dofinansowano w ramach programu
"Patriotyzm Jutra 2022"